REKLAMA

 REKLAMA

Robert Piętka

REKLAMA

pracaEL 600x245 beskidlive

REKLAMA

jacek jarco

 

Obóz na Hali Lipowskiej w 1964 roku

Obóz na Hali Lipowskiej w 1964 roku

W roku 1964

w powiecie żywieckim pojawiła się choroba zakaźna, prawdopodobnie dur brzuszny, spowodowany zanieczyszczeniem wody pitnej. To zanieczyszczenie spowodowane było podciekaniem wody deszczowej do ujęć wodnych w czasie intensywnych opadów atmosferycznych.
Władze, bojąc się rozprzestrzeniania choroby zarządziły dla powiatu kwarantannę. Nie można było organizować koloni letnich i obozów młodzieżowych poza granicami powiatu.

W Rajczy działała Spółdzielnia Inwalidów „Podhalanka”, zatrudniająca inwalidów wojennych i osoby niepełnosprawne z terenu powiatu żywieckiego. Miała ona zakład w Rajczy, gdzie mieścił się zarząd, hale produkcyjne, oraz punkty filialne w Milówce i w Żywcu. Zakład zatrudniał w najlepszym okresie do 600 osób. Produkowano tu galanterię z folii, był oddział krawiecki, punkty szewskie oraz we wcześniejszym okresie produkcja materaców.
Prezes Zarządu, Mieczysław Ślęzak, dbał o pracowników. Wyjednywał dla nich od władz centralnych wszelkie udogodnienia, m. in. inwalidzi i ich rodziny objęci byli szeroko pojętą akcją socjalną. Organizowano wczasy dla pracowników oraz kolonie i obozy dla ich dzieci. W 1964 roku zarząd otrzymał duże środki na kolonie dla dzieci.

obozhala2

Ponieważ w związku z ogłoszoną kwarantanną nie można było wyjechać poza powiat, Zarząd Spółdzielni postanowił zorganizować dwutygodniowy obóz dla dzieci na Lipowskiej. Kierownictwo obozu objął Prezes spółdzielni Mieczysław Ślęzak, a ja pełniłem tam obowiązki wychowawcy.

Zebraliśmy czterdzieści dzieci w wieku szkolnym i wyruszyliśmy na Lipowską do schroniska PTTK. Tam zapewniono nam wyżywienie i zakwaterowanie a zajęcia prowadziliśmy wspólnie z prezesem. Były to spacery po halach w kierunku Romanki, gry, zabawy, siatkówka. Dzień rozpoczynaliśmy apelem i wciągnięciem flagi na maszt. Wtedy podawane były wszelkie informacje dotyczące przebiegu zajęć w danym dniu. Apel kończył się pieśnią harcerską.
Wieczorem na zakończenie dnia spotykaliśmy się przy maszcie, tworzyliśmy krąg i żegnaliśmy dzień śpiewem i opuszczeniem flagi. Koło masztu był mały ciek wodny. Poszerzyliśmy to miejsce i po pewnym czasie powstało oczko wodne. Dzieci moczyły tam nogi oraz myły zabrudzone ręce.
Kierownik schroniska miał psa, dużego bernardyna, bardzo łagodnego i przyjaznego ludziom. Tego psa upodobał sobie najmłodszy uczestnik obozu Józiu Lach. Od pierwszego dnia nie odstępował go na krok, wieszał się na nim, ciągnął go za sierść. Chłopcy wysadzili go na grzbiet psa a on nosił go cierpliwie jakby wiedział, ze sprawia chłopcu wielką radość. Jak szliśmy na dłuższy spacer, pies szedł za nami i nie odstępował Józia na krok. Ten obraz Józia obejmującego psa mam przed oczami, jakby to było wczoraj.
Dwa tygodnie upłynęły nam szybko. Na ostatnim apelu pożegnaliśmy schronisko na Lipowskiej. Na apelu stał również koło Józia smutny bernardyn.

___________________________
Stanisław Porwisz

 REKLAMA

Przeczytaj także